Musiałem ustąpić w centrum, ale tylko trochę, tylko na chwilę. Po zakończonej partii ścisnąłem mu dłoń, mówiąc: do zobaczenia w drużynie za rok albo dwa. Uśmiech miał wymuszony, rękę podawał tak, że jednocześnie prawe ramię się cofało, ale stał naprzeciwko, głowa w górze, jak gdyby gra się jeszcze nie skończyła. Spoglądał na mnie w sposób, z którego wynikało, ze moja psychologiczna kalkulacja się nie powiodła. Przeciwnie, czułem wtedy, ze stworzyłem sobie rywala na całe życie, że nasze przyszłe rozgrywki będą długie i gorzkie; fascynujące, ale w taki sposób, jakby się dwóch znakomitych kieszonkowców na przemian z czegoś ważnego okradało. Dopiero kiedy pochwałę powtórzyłem słowami, z których nawet moja przewrażliwiona matka nie mogła usłyszeć choćby śladu ironii, ukłonił się i odszedł. I to był pierwszy człowiek, którego zabiłem.